Drogie Ż!
Kiedyś wszystko było inaczej – świętowałam urodziny, imieniny w gronie bliskich i przyjaciół. Świętowałam też, kiedy nie było specjalnej okazji. Chodziłam do pracy i z uśmiechem na twarzy brałam na siebie kolejne zadania i obowiązki – bardzo często zostawałam po godzinach, bo przecież wszystko musi być oddane w terminie, a najlepiej kilka dni wcześniej.
Słuchałam złotych rad członków rodziny i nie tylko, bo przecież to inni mają rację, a nie ja młoda, bez doświadczenia. Pozwalałam, by ktoś inny decydował o tym, co jest dla mnie dobre i ważne. Nie miałam własnego zdania w prawie żadnej kwestii – inni wiedzieli lepiej nawet to, co lubię jeść. Spotykałam się ze znajomymi – wspólnie organizowaliśmy wyjazdy, imprezy, wieczorki gier planszowych. Lubiłam spędzać z nimi czas. Zawsze miałam dużą grupę przyjaciół i znajomych więc nie narzekałam na samotność. Kiedy potrzebowałam, zawsze znalazł się ktoś gotowy do pomocy.
Zaraz, chwileczkę takich sytuacji nie było – zawsze to inni potrzebowali czegoś ode mnie. Wszyscy wiedzieli, że ja odbiorę telefon, chętnie zawiozę, przywiozę, pożyczę pieniądze i będę służyć radą i pomocą. Studiowałam, zmieniałam kierunki, żeby tylko znaleźć lepszą pracę, mieć więcej wypłaty na koncie i lepszy samochód w garażu. Nie brałam pod uwagę tego, że te studia to dla mnie żadna radość, ale przymus, bo tak naprawdę chciałabym być teraz na zupełnie innym kierunku i robić w życiu coś innego.
Jeździłam na wakacje tam, gdzie wypada – tam, gdzie chcieliby widzieć mnie inni – zatłoczone plaże, strome górskie szczyty, czy podróże, na które musiałam brać kredyt, bo akurat nie było promocji na ten kraj świata. Nie raz miałam ochotę jechać gdzieś indziej, zrobić coś po swojemu, ale presja grupy i otoczenia skutecznie odwodziła mnie od tego pomysłu.
Jadałam w modnych, drogich restauracjach, bo ktoś powiedział, że gotowanie w domu jest już niemodne i tak się nie robi. Samo posiadanie zestawu garnków, sztućców czy pełnej lodówki nie było akceptowane w pewnych środowiskach. Kupowałam takie ubrania, jakie były akurat najpopularniejsze, to co nosiło się na salonach, wisiało też w mojej szafie. Torebki, biżuteria, kosmetyki – wszystko musiało być markowe, a przede wszystkim drogie. Nie liczyła się jakość produktu tylko jego cena.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że staję się kimś, kim tak naprawdę nie jestem. Tak było kiedyś, dawniej, wcześniej… A potem nadszedł ten dzień, kiedy wszystko się nagle zmieniło. To miał być zwykły zabieg. Prosta ingerencja chirurgiczna. Początkowo tak właśnie było – wszystko było zgodnie z planem – zabieg, zwolnienie, zdjęcie szwów, powrót do pracy. Zdążyłam już zapomnieć o tym, że cokolwiek mi dolegało, kiedy zadzwonił telefon.
Nawet prośba pielęgniarki o ponowne zgłoszenie się do lekarza nie wzbudziła mojego niepokoju. Dopiero wizyta w szpitalu, spotkanie z lekarzem i słowa – chemioterapia i nowotwór złośliwy sprawiły, że coś powoli zaczęło do mnie docierać. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. I wtedy stało się coś dziwnego – zwykle byłam doceniania i ceniona w pracy – teraz nagle służbowy telefon przestał dzwonić, służbowy samochód nagle był potrzebny w firmie, zabrano mi podwyżkę z powodu przedłużającego się zwolnienia.
Nagle zamilkła rodzina, a kiedy już ktoś odważył się mnie odwiedzić, albo zadzwonić była to bardzo krótka wizyta, albo szybka rozmowa telefoniczna. Rozumiałam ich – w końcu, o czym rozmawiać z kimś, kto siedzi w chustce na głowie, bez makijażu, a jedynym miejscem, w jakim bywa, jest oddział onkologii? To był bardzo trudny czas.
Wprawdzie wiele wycierpiałam i nie raz miałam ochotę wszystko zostawić i się poddać. Wprawdzie straciłam pracę, straciłam wielu przyjaciół, wielu członków rodziny odwróciło się ode mnie. Jednak gdzieś tam w środku mnie palił się mały promyk nadziei, że jeszcze będzie pięknie. Tak jest obecnie…
Najważniejszą walkę życia wygrałam – po kilku miesiącach, po utracie włosów, masy ciała, przyjaciół, pracy, rodziny usłyszałam od lekarza te upragnione słowa – nie ma ognisk nowotworowych, jest pani zdrowa. Oczywiście była też cała lista zaleceń i wytycznych dotyczących dalszego postępowania, ale najważniejsze – byłam ZDROWA. Może mało rozsądnie, ale pojechałam na wakacje – do niewielkiej miejscowości, nad polskie morze i tam w samotności zastanowiłam się nad swoim dotychczasowym życiem i nad szczęściem jakie mnie spotkało. To dużo lepsza nagroda niż wygrana pieniężna z kumulacji.
Wróciłam zupełnie odmieniona — znalazłam pracę, mam przyjaciół, znajomych i żyję normalne. Tylko kilka dni przed kontrolnym, lekarskim maratonem przychodzi strach – bo co jeśli choroba powróci? Nie martwię się jednak na zapas — od teraz obchodzę dodatkowe dni swoich urodzin — datę wykrycia diagnozy i początek walki o życie, a także ten piękny dzień, kiedy usłyszałam od lekarza, że nie ma żadnych ognisk chorobowych.
Uważam, że nie należy się wstydzić takich dat, a wręcz przeciwnie, pamiętać o nich, żeby nie zapomnieć o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne i czy warto ciągle gdzieś pędzić, ciągle coś robić, czy może zatrzymać się na chwilę? Nawet na dłuższą chwilę i zrobić coś tylko dla siebie? Postawić na pierwszym miejscu SIEBIE, a nie innych? Nie, nie będzie to samolubne – bo każdy z nas ma prawo do własnego życia i do czerpania z niego pełnymi garściami. Drogie Ż – a właściwie drogie ŻYCIE – dziękuję Ci za kolejną szansę – obiecuję jej nie zmarnować!
P. S. Tekst to historia mojej znajomej, ale myślę, że warty zastanowienia się i zatrzymania nad nim dłużej.
Taaak. jak się wali to na całego. Jest super, jest bogato, jest przyjemnie i towarzysko. nagle pstryk i właściwie tego co było już nie ma. Zostajemy sami, towarzyszą nam różne emocje, które nie obojętne są dla choroby, i które Ania bardzo łagodnie potraktowała. Bardzo cieszę się, że ta Znajoma Ani ma już to wszystko za sobą. Ten ogromny pokłon chorobie, spokój serca, ogromna potrzeba życia Znajomej dały chorobie pstryczka w nos i powiedziały won!. Ja od siebie życzę tej Pani samych zdrowych, szczęśliwych i uśmiechniętych chwil i wierzę mocno, że tak będzie. Przybiegło do mnie wspomnienie mojej Szefowej-koleżanki Ani, która nagle dowiedziała, że ma raka. Patrzyłam jak leczyła się, jak nikła w oczach, ale jeszcze pracowała. Pewnego razu zapytałam ją jak to robi, że jest taka spokojna jakby się nic nie stało? Czy pyta Boga /była bardzo wierzącą osobą/ dlaczego to Ona, czy prosi Go o ratunek? Ania odpowiedziała: „Nie pytam Go o nic, bo jak nie Ja, to kto?, bo padło na mnie, przecież nie wskażę palcem kogoś na zamianę. Do samego końca odchodziła w pokorze wierząc, że tam gdzie idzie też jest fajnie. Minęło już kilka lat, a mnie wciąż brakuje rozmów z Anią.