Mój partner zaczął Nowy Rok 2023 chudszy o mniej więcej 15 kg. Patrzę na niego i nie dowierzam, a jednocześnie mam ochotę zamknąć się z nim 5 razy dziennie w sypialni – zakładam, że rozumiecie. I nie chodzi o to, że grubszego kochałam czy pragnęłam mniej, absolutnie. Po prostu wygląda odjazdowo, a co najbardziej mnie kręci to chyba jego postawa do osiągnięcia tego celu.
Rzeczywiście mózgi kobiece działają dziwnie, to trzeba przyznać, ale mnie zawsze dużo bardziej kręciła wiedza i inteligencja, osiągnięcia i wartości niż sama fizyczność. Natomiast gdy się to połączy, to można lekko zwariować, prawda?
Od oglądania nic się nie zmieni
I teraz, żeby zdobyć tak zwane zasięgi i klikalność, mogłabym otagować i ohasztagować ten wpis mniej więcej tak: #dietacud #zrzuc15kg #schudnijwnowyrok #gwarantowanyefekt #sukceszrzuceniawagi #dlugotrwaleefekty. I wiecie, że nie kłamałabym tu ani trochę? Jedyne co trzeba powiedzieć szczerze i bez owijania w bawełnę, co być może dla niektórych będzie kolosalnym szokiem i odkryciem: od scrollowania Instagrama i Facebooka i oglądania jak inni ćwiczą i się pocą, zajadając przy tym bułkę z kruszonką i popijając szklanką Coli, nie uda nam się schudnąć.
Nie uda nam się to też w miesiąc, a jeśli są takie opcje, to nie polecam – to po prostu wyniszczą organizm. No i ostatni szok i niedowierzanie: musimy chcieć działać i musi nam starczyć motywacji w podejmowaniu konsekwentnych wyborów i czynów na dłużej.
Niektórzy potrzebują na opak
Mój partner jest przykładem robienia trochę wszystkiego na opak, ale to jest cudowne, bo bardzo podkreśla i uderza w jego tożsamość, własne ja i tak zwane jestestwo. I na tym się na moment zatrzymałam ostatnio, patrząc na jego niemalże kaloryferzy brzuch (a później zerknęłam na swój, w jednej ręce trzymając bułkę z kruszonką, w drugiej szklankę Coli i udałam, że pewne rzeczy się po prostu nie dzieją i moje jestestwo to gluten i cukier).
Postanowił sobie, że schudnie, bo miał już dość tego, że dostawał po łbie co noc za to, że chrapie. Pokażcie mi matkę dwójki dzieci, w tym kilkumiesięcznego niemowlaka, która jak już złapie trochę snu w nocy, a chwilę później jest wybudzana przez kombajn, bo jej mąż wydaje taki właśnie dźwięk, nie będzie chciała – mówiąc po kobiecemu – zaje**ć. No więc ja chciałam i być może lekko dostał w nos, ale nie chcę być posądzana o przemoc w domu, mimo iż wiem, że mnie wesprzecie w sądzie na wypadek rozprawy.
Nadszedł czas na zmianę
No i ponad pół roku temu zabrał się za to zadanie w bardzo dokładny i skrupulatny sposób, bo wiedział, że chrapie przez wagę. To nas pewnie też różni, ta dokładność i skrupulatność. Trochę się tłumacząc, zrzucam to na swoją duszę artystki i inne mocne strony, ale rzeczywiście potrafię w środę o 14:37 stwierdzić, że dobra odchudzam się, a w czwartek o 20:00 zajadać chipsy do serialu, bo zapomniałam, że w sumie to ja zdrowo jem. Na luzie, zacznę od poniedziałku, któregoś tam…
Ale tu było inaczej, bo on miał wielką motywację, bo nie była to tylko ta wspomniana przemoc w domu, związana z chrapaniem, ale chciał się po prostu lepiej czuć. I to zawsze podziwiam w ludziach, kiedy wiedzą, czego potrzebują dla siebie, wstają i mówią – zrobię to, bo dzięki temu będę bardziej szczęśliwy/wa, nawet jeśli nie będzie to proste.
I postanowił, że nie pije alkoholu do końca stycznia, co rzecz jasna miało wspomóc efekty zrzucania wagi i naturalnie tak też się stało. Nie wiem, co zaimponowało mi bardziej, odmawianie sobie pierogów i ciast, czy grzanego wina w okresie świąteczno-noworocznym. Nie napił się też nawet łyka szampana w Sylwestra.
Ty nie dowierzasz, a ja chudnę!
Patrzyłam na niego czasami zirytowana tym jego na przekór wszystkim i wszystkiemu, to jego jestestwo rozlewało mi się po salonie i nie było opcji, żeby je jakoś podgarnąć i sprzątnąć, choć tak naprawdę to było to godne podziwu i konsekwentne postanowiłem sobie coś i zamierzam to osiągnąć, niezależnie od pory roku, ilości imprez, namawiania, przekonywania, że tylko jeden kieliszeczek, zapachu hot-doga na stacji benzynowej, itd., itd.
Stanął w styczniu na wagę i powiedział: Schudłem 15 kilo kochanie. No ja cię pierniczę! Ale jak to, kiedy? Już minęło ponad pół roku? – pomyślałam sobie. I znów ta refleksja, że to wymaga czasu, cierpliwości, małych kroków i konsekwencji.
Na lepsze
Kilka lat temu, kiedy szkoliłam się na coacha, powiedziano nam na zajęciach o Metodzie Kaizena, jako jednym z narzędzi, jakimi mogliśmy się posługiwać w pracy z klientami. Zapamiętałam ją najbardziej, chyba właśnie dlatego, że od razu obdarzyłam ją ogromnym szacunkiem i była dla mnie takim trochę przełomem, co w ogóle tchnęło mnie w późniejszym okresie do nazwania tak swojej firmy, którą rychło po tym kursie otworzyłam – Przełomowi.
Nazwa metody i filozofii Kaizen ma swoje pochodzenie w języku japońskim, gdzie Kai oznacza zmiany, natomiast Zen to odpowiednik polskiego na lepsze. Kaizen w wolnym tłumaczeniu oznacza więc zmiany na lepsze (za: https://optimakers.pl/metoda-kaizen-na-czym-polega-i-jakie-sa-jej-zasady/).
Lubię tę definicję najbardziej. Kojarzy mi się też z jedną dość znaną piosenką hip-hipową, gdzie śpiewa się: nie bój się zmiany na lepsze. I mimo że tekst i cała filozofia na pierwszy rzut oka może się wydawać trywialna i dość pospolicie błaha, to ma ogromną moc, po prostu ogromną. W dzisiejszym, nowoczesnym zarządzaniu widzimy, że firmy zatrudniają szkoleniowców z różnych miejsc, płacąc im ogromne pieniądze za to, aby przekazywali swoim pracownikom narzędzia, pomagające im w osiąganiu swoich celów i realizacji ich w jak najbardziej efektywny sposób.
Chętni do rozwijania kompetencji w trybie ekspresowym
Zawsze uważałam, że menadżerowie chętni do rozwijania kompetencje swoich zespołów, to najlepsi menadżerowie, więc cieszę się, że niejednokrotnie miałam okazję z nimi pracować i oglądać rozwój ich zespołów. Zdarzało się, że oczekiwano od nas wielkich i nowoczesnych oraz – jak nazwa firmy by wskazywała – przełomowych narzędzi, a co za tym idzie rezultatów i tzw. praca u podstaw nie zawsze lądowała w ich wymaganiach i wyobrażeniach.
Czasami widziałam, że zależało im na czasie, na tym, żeby zrobić coś szybko, bo wiadomo czas to pieniądz i po to Cię zatrudniłem/łam i metoda Keizena nie do końca przypadała im do gustu. Chcieli bowiem wiedzieć, ile spotkań i telefonów pracownik może wykonać dziennie, jak zamykać sprzedaż bardziej efektywnie, jak rozmawiać i przekonywać, żeby z tej mąki był chleb w postaci revenue, czyli pieniędzy, a nie jakieś małe kroczki i filozofia zmian na lepsze.
Zaglądanie w głąb fundamentów
Ale i tu, wierzcie mi, zaglądanie w głąb do fundamentów i początków miało sens, żeby później można było iść dalej. Oglądanie mocnych stron pracowników i wykorzystywanie ich tam, gdzie należało je wykorzystać, zamiast wiecznego poprawiania ich niedoskonałości i ciśnięcia na mocniej i więcej, okazywały się tymże przełomem.
Realizacja celów i założeń natomiast, mogła się odbywać przy odpowiednim przygotowaniu, konsekwencji, pewnej powtarzalności nawet jeśli się nie chciało i miało się dość; sprawdzaniu postępu i ewentualnej korekcie, jeśli coś szło nie w tym kierunku, a dopiero na koniec patrzenie okej to ile ja z tego mam kasy, czyli znany wszystkim uczestnikom korporacyjnego życia ROI.
Sam sposób dochodzenia do wyznaczanych sobie goli też ma znaczenie, bo przecież nie chodzi o to, żeby się zagłodzić – w przypadku wspomnianej diety, nie chodzi też o to, żeby się zarzynać i nienawidzić swojej pracy, bo nie od dziś wiadomo, że robiąc to, co kochamy, nie przepracujemy ani jednego dnia (Konfucjusz, Kong Fuzi).
Dlatego warto zaglądać i odkrywać swoje mocne strony, a nie klepać telefony i tabelki, bo ktoś tak kazał – oczywiście jeśli nie mamy noża na gardle i możemy pomyśleć o innej pracy czy zadaniach, o czym bardzo ciekawie pisze Kasia Kacprzak (tutaj: Koniec świata – straciłam pracę!), nawet jeśli pracę zdarzy nam się po prostu stracić, to może być ciekawy początek owego odkrywania
Małe kroki do dużych celów
Refleksje na ten temat zaczęły mi się rozlewać po całości. Mój partner rzeczywiście był moją noworoczną inspiracją, a myśli wędrowały od zrzucania wagi, przez zarządzanie firmą i pracownikami, kończąc na tym, że niezależnie od tego, jak bardzo będzie to irytujące, to małe kroki do dużych celów mają najwięcej sensu.
Jak robię zakwas na chleb, nie ma zmiłuj, muszę codziennie go dokarmiać o określonej porze i określoną ilością, żeby po tygodniu nadawał się do wypieku. Jak próbuję rozkręcić firmę i pracuję w social mediach, muszę mieć konkretny plan wrzucania postów i pomysł na to, co, jak i kiedy chcę przekazać i niezmiennie, codziennie to robić, aby przyzwyczaić moich odbiorców do siebie i moich treści. Jeśli uznam, że mi się nie chce i przez kilka tygodni zrobię sobie przerwę, będę musiała zacząć od nowa, a część ludzi być może ucieknie.
Kiedy uczę się nowego języka, muszę powtarzać słówka i gramatykę, rozmawiać i praktykować, tak żeby dopiero za kilka lat powiedzieć, że nauczyłam się i mogę się komunikować, czytać i pisać. Kiedy opiekuję się swoim niespełna rocznym synkiem, patrzę na niego z wielką miłością i tak samo wielkim zmęczeniem. Wiem, że ta cała praca wkładana w naukę jedzenia, picia, chodzenia, spania, mówienia brawo-brawo i papapa, sprzątania rozlanych kaszek na szybie okna oraz podartych książeczek na podłodze salonu niczym nieprzypominającego salonu – ma sens i że pomalutku, krok po kroku… zaczniemy znów spać! 😉
Refleksja nad tym, czego chcę
Być może nie jest 1 stycznia i nie wchodzę w Nowy Rok jako Nowa Ja, ale nawet po tych kilku tygodniach wchodzę z refleksją i zastanowieniem nad tym, czego chcę, dlaczego tego chcę, czyli jaka jest moja motywacja, która mnie utrzyma przy realizacji postawionego celu oraz jak to osiągnę, zdając sobie sprawę, że nie wydarzy się to w pięć minut i na sukces trzeba będzie poczekać. Nie wybieram drogi na skróty, gdyż ta poprowadzi nas w każde inne miejsce niż do realizacji tego, co sobie zaplanowaliśmy. Obojętnie jakby to nie było irytujące!
Oczywiście, że rozumiemy;) gratulacje dla partnera za konsekwencje i wytrwałość, dla Ciebie za świetny tekst;)