Pisałam już o tym, jak zaplanować wakacje (Wakacje uszyte na miarę) oraz co można zobaczyć w Sztokholmie (Z wizytą u Wikingów). Czas na kolejną wakacyjną, i nie tylko, lokalizację. Długo zastanawiałam się, o czym teraz napisać. Skoro jednak ostatnio zaproponowałam Wam szwedzki city break i zachęciłam do krótkiej podróży na północ Europy, czas teraz na miejsce bardziej odległe i wyjątkowo tajemnicze. Miejsce, w którym bardzo wczesnym rankiem, wśród rozwiewanej przez wiatr mgły spotkać można buddyjskich mnichów zbierających jałmużnę, a pod wieczór prawdziwego laotańskiego szamana, który odpędza złe moce. Dziś opowiem Wam o Laosie.
Mnisi z Luang Prabang
Pierwszym miejscem, jakie odwiedziliśmy w Laosie, było Luang Prabang. Położone po obu stronach Mekongu miasteczko o niskiej, kolonialnej zabudowie, pełne jest złoto-czerwonych, bogato zdobionych świątyń. Pośród bujnej roślinności przemykają mnisi, ubrani w charakterystyczne, pomarańczowe stroje, nucący pod nosem ciche ohmmmm…
Największe jednak wrażenie robi poranna, jeszcze przed wschodem słońca, Ceremonia Wręczania Jałmużny. Mnisi, jeden za drugim, wychodzą ze świątyń i idą boso, gęsiego przez miasteczko, a siedzący wzdłuż ulicy mieszkańcy i turyści nasypują im ofiary (głównie ryż i owoce) do metalowych misek przewieszonych przez ramię. Cała procesja odbywa się w ciszy i spokoju.
Całe miasteczko Luang Prabang jest nieco senne, życie zdaje się tam płynąć wolniej, niż gdzie indziej. Jednym z wielu wyjątkowych miejsc, które wizytowaliśmy, nawet kilkukrotnie jest kawiarnio-restauracja Utopia (!) z wielkim tarasem widokowym, na którym leżą ogromne ilości kolorowych poduch i pufów. Tam czas stoi w miejscu, nikt się nie śpieszy, można delektować się pięknymi widokami, pić świeżo wyciskane soki, jeść dojrzewające w słońcu owoce i upajać się chwilą. Rozciąga się stamtąd obłędny widok na zakole Mekongu oraz bambusowy mostek. Naprawdę warto go zobaczyć z bliska.
Kładka jest wąska, zbudowana bez pomocy gwoździ, a jej wyjątkowość polega na tym, że co roku jest niszczona przez wzburzoną rzekę w porze deszczowej. Rok rocznie musi być zatem odbudowywana. Opiekuje się nią jedna rodzina, która za przejście przez kładkę pobiera niewielką opłatę, dzięki której finansuje cykliczną odbudowę mostku. Ciekawe, prawda?
Co jeszcze można robić w Luang Prabang? Na zachód słońca warto się wybrać na wzgórze Phu Si, na które trzeba się wspiąć po około stu schodkach. Lokalną tradycją jest zakup maleńkich trzcinowych klatek z ptaszkami, które wypuszcza się o zmierzchu na szczycie. Poza tym koniecznie trzeba odwiedzić miejscowy nocny targ na głównej ulicy z feerią barwnych tkanin i różnej wielkości obrazkami oraz zakładkami do książek z malunkami mnichów na papierze przygotowanym z bambusa. Można tu dostać mnóstwo pamiątek, głównie rękodzieła lokalnych artystów. Na targu można też tanio zjeść przepyszne lokalne jedzenie.
Kąpiel ze słoniem
Laos jest miejscem wyjątkowym także ze względu na przyrodę. Niesamowite wrażenie robią, podobno najpiękniejsze w całej Azji, wodospady Kuang Si. Z wysokości trzech pięter, wieloma mniejszymi kaskadami spada turkusowa woda. Poniżej, w wielu mniejszych, otoczonych skałkami oczkach wodnych, można się nawet wykąpać, woda jest bardzo orzeźwiająca. Miejsce jest wyjątkowo fotogeniczne z uwagi na obłędny kolor wody oraz okoliczną bujną zieleń.
Tuż obok wodospadów znajduje się kolejne nietuzinkowe miejsce – sanktuarium słoni. Nie jest to typowa atrakcja turystyczna z przejażdżką na tresowanym słoniu wytyczoną ścieżką. Na otwartym terenie mieszkają słonie, mają swoje zagrody, w których można je karmić. Miejscowy przewodnik opowiada o życiu i zwyczajach tych olbrzymów. Niezapomnianym przeżyciem jest jazda na słoniu na oklep i kąpiel w Mekongu, gdzie słonie puszczone są wolno, pryskają na siebie trąbami, a te bardziej figlarne kładą się w wodzie, nie zważając na zdumionego turystę na swoim karku.
Szaman z dżungli
W poszukiwaniu zaginionego czasu udaliśmy się na trekking do dżungli na północy Laosu. Wyprawa trwała dwa dni. Prowadził nas lokalny przewodnik. Po całodziennej wycieczce pieszej po dżungli, bezdrożach oraz pastwiskach trafiliśmy do maleńkiej wioski z dala od cywilizacji. W zakurzonych bambusowych chatach bez okien (po pierwsze bambus jest bardzo twardy i najłatwiej budować z niego proste ściany, poza tym w pomieszczeniu bez okien łatwiej zatrzymać ciepło, a w górach noce bywają chłodne) mieszkają całe plemiona Laotańczyków. W wiosce jest tylko jeden generator prądu, a wodę wszyscy czerpią z jednej studni.
Podczas spaceru po wiosce (cały czas z lokalny przewodnikiem) nagle drogę zastąpił nam bezzębny staruszek. Za pasem miał wielką maczetę. Przywitał się uprzejmie i powiedział, że jest gospodarzem tej miejscowości, który pragnie powitać i poznać odwiedzających. Przepytał nas bardzo dokładnie, kto jest kim, które dzieci są czyje (byliśmy w dwie rodziny, każda z dwójką dzieci), skąd przybywamy i dokąd zmierzamy. Następnie zaoferował nam kupno własnoręcznie wykutych maczet. Okazało się, że jest to miejscowy szaman i kowal jednocześnie. W okolicy zauważyliśmy niewielką chałupę, oplecioną w całości konopnym sznurkiem. Jak wyjaśnił nasz przewodnik, był to dom, w którym ktoś ciężko chorował i taki zabieg nie tylko pomoże mu wyzdrowieć, ale i zatrzyma chorobę w jednym miejscu, nie pozwalając rozprzestrzenić się dalej.
Okazało się, że tubylcy wierzą w duchy oraz słuchają swojego szamana, który jest praktycznie szefem wioski. Przyznam szczerze, że trochę strasznie było spać na klepisku w jednej chacie z całą rodziną tubylców za ścianą i nieznanymi odgłosami dżungli dochodzącymi z zewnątrz. Szczególnie kiedy następnego dnia wracaliśmy do miasteczka i kolega potknął się i przewrócił na wyboistej ścieżce, nasz przewodnik zerwał gałęzie z najbliższego drzewa i zamiótł to miejsce, odmawiając krótkie zaklęcia. Odczyniał, aby w tym miejscu już nic złego więcej się nie wydarzyło.
Please Don’t Rush
Nie sposób opisać w jednym krótkim tekście wszystkich atrakcji Laosu. Chciałam przede wszystkim pokazać Wam, jak wyjątkowe i nietuzinkowe jest to miejsce. To, co chyba najbardziej oddaje zarówno usposobienie Laotańczyków jak i atmosferę całego kraju, a co za tym idzie i czasu tam spędzonego, to motto, jakie znaleźliśmy w wyżej wspomnianym lokalu Utopia: Please have some patience… remember, this is Laos PDR (Please Don’t Rush! (Proszę, miej trochę cierpliwości… pamiętaj, to jest Laos — proszę, nie śpiesz się).