Nawet nie wiedziałam, że w Polsce tak zwane Beaujolais Nouveau chowa się za Świętem Młodego Wina. W tym dniu smakuje się świeże, nowo wyprodukowane wino o lekko cierpkim smaku. Mam z tym dniem wspomnienie z mojej młodości.
Był rok 1990. Miałam zaledwie osiemnaście lat, gdy koleżanka z Francji zaprosiła mnie do siebie na miesiąc wakacji. To była moja nagroda za dostanie się na studia. Tak wiem, byłam jeszcze młodą kozą. Młodszą od moich kolegów w klasie, ale zawsze w życiu mi się śpieszyło. Rodzice mi zaufali i jadąc tirem z firmy, w której pracowała moja matka, dotarłam do Grenoble, gdzie miała mnie przejąć koleżanka, do której się wybierałam. Tam, gdzie ona mieszkała nie było jak dojechać tirem. Wszędzie były tunele na trasie. Zatem Grenoble było moim punktem docelowym. Tam też spotkało mnie coś niesamowitego, bo zostałam zaproszona do posmakowania świeżo odszpuntowanego wina, które ponoć miało wyjątkowy aromat, bo pachniało wspaniałym bukietem ziół z okolicznych pól, choć główny smak był owocowy. Tłumaczyli mi zawile, jak owo wino powstało. Na mapie pokazano, gdzie były sadzone owoce do zbioru. Pokazano, jakie rośliny rosły wokół. Wszyscy byli ubrani odświętnie. Cała okolica była ozdobiona. W powietrzu unosiło się to uczucie, że biorę udział w bardzo ważnym wydarzeniu.
Tylko, że ja nie lubiłam wina, nie licząc tego od taty i dziadka, bo robili je zawsze z wiśni i było słodkawe. Zawsze w tym czasie mawiałam, że inne wina to takie ”kozie pod tyłek i ona wówczas po nim dwa lata beczy”. Nawet nie wiem, skąd było to powiedzonko, ale idealnie oddawało moje wyczucie tego wysublimowanego trunku.
Tym bardziej poczułam się głupio, gdy orzeczono, że muszę koniecznie spróbować owego słynnego wina. Nabrałam minę wieloletniej koneserki napoju, który kołysał się wesoło w moim kieliszku. Oni wąchali, więc i ja. Oni oglądali jego kolor pod światło. To i ja za nimi. W duchu śmiałam się z własnej głupoty, ale cóż wlazło się między wrony, trzeba było robić odpowiednie miny. Żałowałam, że nie było mojej ukochanej Miriel, która mogłaby mnie uratować z tej kłopotliwej sytuacji, ale cóż… kieliszek w dłoni ciążył. Inni pili, pluli, wydziwiali nad nim i co chwilę spoglądali na mnie. No nie było wyjścia. Trzeba było spróbować tego, co tak tu pod niebiosa wychwalali…
… i stało się! Beaujolais Nouveau 1990 zawitało w moich ustach. Na szczęście łyk był malutki. Trafił na moje kubki smakowe. Do dziś cierpnie mi skóra na tamto wspomnienie. Wyobraźcie sobie, że nie byłam w stanie go przełknąć. Poczułam drobinę anyżu. Nie wiem do dziś, czy faktycznie była tam ta nuta, ale ja ją czułam. A niczego na świecie tak nienawidzę jak anyżu. Bogowie! Za co taka krzywda! Wołałam w duchu. Jednak na zewnątrz uśmiechałam się lekko, modląc się w myślach, żeby trunek nie wypłynął mi z ust. Im dłużej trzymałam go w ustach, tym mocniej szalało ciało. Łzy w oczach pojawiły się nie wiem skąd i wtedy weszła Miriel z mamą…
– Czy wszystko w porządku? – zapytały mnie, bo widziały, że łzy płyną po policzku. Myślały, że coś ktoś mi powiedział lub sprawił przykrość. A ja dusiłam się od wina w ustach. Oddałam szybko kieliszek, który nadal zawierał sporo płynu i wybiegłam nerwowo szukając toalety. Wpadłam do niej jak szaleniec. Wyplułam, co miałam w ustach. Wypłukałam usta. Poczułam ulgę. W drzwiach stała Miriel, której po chwili wytłumaczyłam, co mi się przydarzyło. Zaczęła się tak rechotać, że polała się resztką wina.
Od tamtego tego czasu minęło wiele lat. Do dziś wspominam z nostalgią tamten czas i smak wina, które dziś pewnie bym rozumiała, cieszyła bym się, że miałam zaszczyt, ale cóż czasu się nie cofnie. Pozostaje uśmiech szeroki na samą myśl o tym, jak człowiekowi zmieniają się gusta po latach. Wiem jedno. Byłam niczym tamto Baujolais Nouveau, mało dojrzała, dzika i na swój głupiutki sposób słodka.
fot. Pexels